Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

Poczekalnia

Tutaj trafiają wszystkie historie zgłoszone przez użytkowników - od was zależy, które z nich nie trafią na stronę główną, a którym się może poszczęścić. Ostateczny wybór należy do moderatorów.
poczekalnia

#91295

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przyjaciel ma syna, lat 9. Jakiś miesiąc temu do klasy jego dzieciaka zawitał trener lokalnego klubu spadkowego z ekstraklasy, celem szukania talentów na przyszłe gwiazdy za które za kilka lat sprzedane za grube miliony będą grzały ławkę gdzieś w Europie.
W kazdym razie młodemu piłka klei sie do nogi jak młodemu Messiemu, ale jest szkopuł. Młody umie, ale woli od piłki robotykę i programowanie.
No ale trener (łowca talentow) nie odpuszcza. On widzi nowego Lewandowskiego.
Punkt kulninacyjny nastąpił w piątek. Klasa zaproszona na piknik piłkarski. Będą inne szkoły i dziexi pograją w piłkę.
Ale jako, że pogoda średnia niby cieplo, ale wiatr. Rodzice zapytali młodego czy woli iść tylko na ten piknik, bo lekcji brak czy woli już te dni na egzaminy 8 klasistow i zamiast w czwartek wrócić w niedzielę od babci. Decyzja młodego BABCIA!!!!!

Dzień pikniku. Trener z morda do wychowawczyni. On ma w D... cała klasę, gdzie jest ten młody. Jak możecie się domyślić jaka jest teraz atmosfera w klasie.

Trener

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 36 (44)
poczekalnia

#91294

przez ~jkgvjghghl ·
| było | Do ulubionych
Od jakiegoś czasu przed moim blokiem wala się masa śmieci. Ich położenie ewidentnie wskazuje na to, że są wyrzucane przez okno. Zawsze leżą w tym samym miejscu. Oprócz tego na klatce schodowej walają się puste małpki po wódce i pety, oraz śmierdzi papierosami.

To co napiszę teraz jest bardzo politycznie niepoprawne i w pewnych kręgach może wywołać ból czterech liter, ale muszę to napisać.

Mieszkam tu od 30 lat i nigdy tak nie było. Zaczęło się dopiero, jak w bloku pojawili się nasi "bracia ze wschodu".

ukraińcy

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 57 (79)
poczekalnia

#91292

przez ~Mysz7 ·
| było | Do ulubionych
Sprzątałam kiedyś wspólnotę mieszkaniową. Nie posiadała toalety, ale obok była taka mała galeria, pasaż z Lewiatanem, restauracją, paroma sklepami. Dzień w dzień tam chodziłam, również po jakieś jedzenie do spożywczego.
Toaleta była na samym końcu. Któregoś dnia, gdy z niej szłam, zaczepiła mnie jakaś kobieta, mówiąc że nie mam prawa korzystać z WC bo nie jestem klientem pasażu :D.
Ok. Zaczęłam chodzić z drugiej strony budynku, bo tam było wejście do przedszkola i do korytarza z toaletami :D.

Toalety pasaż

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 16 (38)
poczekalnia

#91278

przez ~linea ·
| było | Do ulubionych
Opiszę wam tu pewną historię, nie zdradzę kim jestem dla bohaterów, bo chcę to opisać obiektywnie, gdyż jestem ciekawa waszego zdania, kto tu był piekielny.
Na wsi mieszkali sobie Babcia i Dziadek. Mieli oni czwórkę dzieci, dwie córki i dwóch synów. Trójka wyprowadziła się do miast, a jeden syn, Antek został na wsi, ożenił się i mieszkał w domu rodziców, podzielonym na pół.
Babcia i Dziadek niby mieli drobne gospodarstwo, ale raczej utrzymywali się z pracy gdzie indziej, hodowanie drobiu czy królików traktowali trochę jak hobby. Antek chciał rozbudować gospodarstwo, gdyż rodzice posiadali trochę ziemii, rodzice postanowili więc podarować tę ziemię jemu i żonie. Rolnictwo jednak nie szło im za bardzo, więc ziema leżała odłogiem, a Antek i żona poszli do pracy.
Przez wiele lat cała rodzina, Babcia, Dziadek i wszystkie ich dzieci żyli ze sobą w zgodzie. Rodzieństwo, które układało sobie życie w miastach ziemia podarowana Antkowi niespecjalnie interesowała, wartość też przedstawiała nie za dużą, więc nikt nie miał pretensji.
W pewnym momencie Antek zaczął pić. Dziadek też pił, ale pieniądze do domu zawsze przynosił. Antek niestety nie - z czasem wszystko co zarobił to przepijał. Po alkoholu był niezwykle miły i kochany, ale cóż po tym, skoro pieniędzy nie było. Żona, Kalina, sama musiała pracować na całą ich czwórkę (Ona, Antek i dwójka dzieci). Kalina więc zaczęła nosić się za zamiarem zostawienia Antka i wyprowadzenia się z dziećmi do miasta. Dziadek i Babcia chcieli za wszelką cenę temu zapobiec - co by wstydu we wsi nie było, zaproponowali więc przepisanie domu na Antka i Kalinę w zamian za dożywotnią opiekę. Sprawa została przedyskutowana z resztą rodzeństwa, które było przeciw. Mniejszym problemem była tu kwestia spadku, a tego, że nie mogli uwierzyć, że Antek i Kalina byliby chętni do opieki nad Babcią i Dziadkiem, a oni na pewno by się nie skarżyli. Babcia i Dziadek jednak postawili na swoim.
Lata mijały, Antek nadal był, choć starał się coś tam jednak do domu przynosić. Kalina była coraz bardziej znerwicowana i wykończona. Gdy Dziadek miał 70 lat nagle diagnoza - rak, ostatnie stadium. W ciągu pół roku - był człowiek, nie ma człowieka... Tu dodać trzeba, że cały czas pielęgnowała go babcia, bo jak mówiła - przecież ma siłę, a dzieci pracują... Antek i Kalina nawet nie wozili dziadka do lekarza, bo akurat praca, termin nie pasuje. Przyjeżdżały dzieci z miasta i ojca woziły.
W tym mniej więcej czasie dwójka dzieci Antka i Kaliny wyjechała na studia na drugi koniec Polski. Między Antkiem a Kaliną coraz częściej dochodziło do awantur, szczególnie, że Antek ze względów zdrowotnych musiał przestać pić. Brak alkoholu mu doskwierał i szukał zaczepki albo u żony albo u matki. Trwało to kilka miesięcy, aż się uspokoił. Jak się jednak okazało małżeństwa nie udało się naprawić - Kalina odeszła do innego mężczyzny i wyprowadziła się.
Na wsi został więc Antek i Babcia. Żyli w zgodzie kilkanaście lat. Antek nie pił, pracował. Babcia jednak zaczęła mocno nie domagać, a on sobie z opieką ewidetnie nie radził, konieczne było zaagnażowanie reszty rodzieństwa. I tu nagle przypomniano sobie o Kalinie, która przecież nadal była właścicielką połowy domu, a jednocześnie była zobowiązana do opieki nad babcią. Rodzeństwo Antka postanowiło się z nią rozmówić - albo wywiązuje się z obowiązku wobec babci na spółkę z Antkiem albo sprawę trzeba rozwiązać oficjanie przed sądem.
Kalina niby przyjechała raz czy dwa na wieś do byłej teściowej nieustannie wykłócając się z byłym mężem, że ona jest tylko synową i on powinien się matką opiekować. Babcia, niestesty podobnie jak dziadek, zmarło dość szybko. Na tyle, że umowy już nie dało się cofnąć i tak Kalina i Antek stali się jedynymi właścicielami domu.
Wspomniałam wyżej, że Antek chorował na wskutek długotrwałego nadużywania alkoholu - finalnie dożył tylko 55 lat, odszedł 3 lata po Babci, a jego połowę domu odziedziczyły jego dzieci, Marta i Kamil.
Oboje ułożyli już sobie życie setki kilometrów od domu. Kalina również nie interesowała się domem na wsi. Postanowili dom sprzedać. Ponieważ był on w kiepskim stanie, a przyległa ziemia została już wcześniej przed Antka sprzedana, był wart jakieś 200 000zł. Trzeba jednak dodać, że dom był miejscem spotkań dzieci i wnuków babci za jej życia, w związku z czym jej dzieciom zależało na tym, aby dom nie został sprzedany i zaorany. Zaproponowali wykupienie go od Kaliny, Marty i Kamila, chcąc do odremontować i robić z niego swego rodzaju domek letniskowy i miejsce spotkań rodzinnych. Marta i Kamil nawet byli chętni się go pozbyć, Kalina niby też, ale twierdziła, że 200 000zł to za mało. Obie strony zatrudniły rzeczoznawców, którzy dom wyceniali na między 180 a 250 tysięcy. Kalina więc zażądała kwotyz górnej granicy.
Rodzeństwo Antka negocjowało, wypominając jej, że dom w zasadzie fartem wpadł jej w ręce, tak z kolei wyciągała argument, że przez lata męczyła się z Antkiem, dzieci sama musiała odchowywać, więc coś jej się teraz należy.
Ostatecznie umówili się na 220 000zł. Sprzedaż doszła do skutku. Rodzeństwo ma poczucie krzywdy, że Kalina ich naciągnęła. Kalina ma im za złe, że wymienili bramę, zamki i ona już tam nie ma wstępu, nie jest zapraszana na rodzinne zjady, nawet gdy zapraszane są jej dzieci.
Patrząc na to z boku - w tej sprawie są sami przegrani...

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 38 (48)
poczekalnia

#91261

przez ~Trzydziestoletniafankamuzyki ·
| było | Do ulubionych
Być może uznacie, że przesadzam, ale dla mnie to piekielne...

Słucham bardzo różnej muzyki. Dużych i małych wykonawców, od muzyki lekkiej do ciężkiej.

Niedługo w Polsce będzie koncert pewnej popowej wokalistki z dalekiego kraju. Koncert odbędzie się w Warszawie, w klubie, w którym często bywam, bo organizuje on często koncerty metalowe.

Na koncert idę z koleżanką, która ma konto na FB (ja nie mam).

No i w którymś momencie koleżanka do mnie napisała, że na wydarzeniu na FB jest ogłoszenie, że fanklub tej wokalistki będzie przed wejściem rozdawać opaski z numerkami w kolejce. Czyli jak ktoś przyjdzie i będzie musiał wyjść np na siku czy coś zjeść to nie straci miejsca w kolejce. Najpierw pomyślałam, że to całkiem spoko, ale wtedy koleżanka powiedziała, że opaski będą rozdawane... Od 10.

Nie jestem z Warszawy, chociaż nie mam na szczęście jakoś bardzo daleko, ale i tak kilka godzin muszę dojechać. No i mam pracę, mimo że specjalnie w ten dzień będę kończyć trochę wcześniej (odbiór nadgodzin) to i tak w Warszawie będę jakąś godzinę przed otwarciem klubu. Czyli około 17.

Jestem przyzwyczajona do tego, że przed niektórymi koncertami trzeba postać w kolejce, ale to dla mnie niepojęte, że ktoś sobie robi numerkowanie od 10, kiedy wiadomo, że wykluczy to wiele osób takich jak ja, które nie mają możliwości przyjechać wcześniej. No i gdybym nie szła z koleżanką to nawet bym się nie dowiedziała o tych numerkach, bo ktoś sobie zrobił całą "akcję" na FB, którego nie mam.

Ktoś powie: no i co z tego, że jakieś fanki robią sobie numerki, można to olać. Ale ta informacja o numerkach tworzonych przez fanklub została udostępniona przez oficjalnego dystrybutora biletów. Czyli dystrybutor nie widzi w tym problemu.

Jak mówiłam, często bywam w tym klubie na koncertach metalowych. Jestem przyzwyczajona do tego, że trzeba trochę postać w kolejce, nie jest mi to straszne. Ale jakoś metalowcy potrafią nie odwalać takich manian, ludzie się zaczynają schodzić faktycznie po południu, a nie o 10 rano, jak ktoś musi wyjść na chwilę z kolejki to da się dogadać, że ktoś potrzyma miejsce i nie trzeba się stresować, że jak się pojedzie po pracy to będzie się gdzieś na szarym końcu, no chyba że ktoś faktycznie przychodzi na chwilę przed początkiem koncertu (co oczywiście nie jest niczym złym, czasem sama tak przychodziłam jak byli wykonawcy, których mniej lubiłam i pasowało mi postanie sobie gdzieś na końcu, a nie rzucanie się w pogo).

Jakoś mi się odechciewa tam jechać teraz.

Koncert popowy w Warszawie

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 11 (35)
poczekalnia

#91262

przez ~TaGruba123 ·
| było | Do ulubionych
Cześć. Chciałabym tutaj ponarzekać na piekielność, którą jest hejt na osoby grube. Dużo mówi się ostatnio o ciałopozytywności, akceptacji siebie itp., jednak w pewnych kręgach dalej panuje przekonanie, że jak ktoś jest gruby, to jego własna wina i wystarczy mniej jeść i więcej się ruszać. Dużo osób się wyśmiewa, są też tacy, którzy mówią, że ciałopozytywność powinna być zarezerwowana dla osób, które mają jakąś niepełnosprawność czy problemy nie z "własnej winy", np łuszczycę, ale ty, grubasie, nie zasługujesz na żaden szacunek.

Jestem gruba. Mam otyłość II stopnia. Jako dziecko byłam szczupła i drobna, jednak w okresie dojrzewania zaczęłam tyć. Nigdy nie jadłam jakoś bardzo dużo czy tłusto, wręcz przeciwnie, byłam niejadkiem i dużo rzeczy nie chciałam jeść. W domu jadało się raczej zdrowo, moi rodzice nie karmili mnie np jedzeniem na głębokim tłuszczu. Nie lubiłam dużej ilości warzyw, ale zawsze dostawałam do obiadu te, które lubiłam. Nie chodziłam za często do jakiegoś Maca czy na pizzę, bo nie przelewało nam się z kasą i rodzice uznawali, że takie rzeczy są za drogie i tylko na specjalne okazje. Natomiast faktycznie jadłam dosyć sporo węglowodanów takich jak makarony czy białe pieczywo, bo to lubiłam, a te ileś lat temu nikt nie myślał o tym, że węglowodany, które nie są słodyczami, mogą być bardzo szkodliwe. Słodycze dostawałam i kochałam, ale też nie jadłam ich bardzo dużo, bo rodzice nie pozwalali.

W okresie dojrzewania zaczęłam tyć. Z perspektywy czasu wiem, że nie byłam wcale gruba, moja waga mieściła się w normie, chociaż w górnej granicy. Jednak na tle innych dziewczynek w klasie wyglądałam na grubą. One miały płaskie brzuchy, a mi zaczęły się robić fałdki. Podczas corocznych bilansów zwykle wychodziło na to, że wśród dziewczynek ważę najwięcej (celowo piszę, że wśród dziewczynek, bo u chłopców było sporo osób z nadwagą).

Nigdy też nie byłam dobra w sportach. W klasie 1-3 nawet lubiłam w-f, bo polegał on na różnych fajnych dla dzieci grach i zabawach, takich jak zbijak, ale od 4 klasy w-f stał się moim najmniej lubianym przedmiotem. Nie umiałam dobrze grać w koszykówkę czy siatkówkę, piłka leciała w moją stronę, a ja nie nadążałam, żeby ją odbić/złapać. Szybko zaczęłam być wybierana do drużyn jako jedna z ostatnich, bo psułam wyniki, nikt też nie chciał być ze mną w parze na ćwiczeniach np. z odbijania piłki, więc jeśli była nieparzysta liczba osób to musiałam ćwiczyć z nauczycielką. Przy jakichś ćwiczeniach typu aerobik nie nadążałam, żeby wykonywać wszystkie ruchy na czas. Początkowo nieźle radziłam sobie z bieganiem, ale w późniejszych szkołach straciłam kondycję i przestałam sobie radzić. Miałam z w-fu prawie same 2 i okazjonalne 3.

W-f sprawił, że znienawidziłam ćwiczenia fizyczne i ruch. Przez to, jak źle mi szło na tym przedmiocie, zalogowałam sobie w głowie, że każdy sport jest zły. Unikałam w wolnym czasie ćwiczeń jak tylko mogłam. Przestałam jeździć na rowerze, który kiedyś lubiłam. Jak rodziców nie było w domu to siedziałam w nim całe dnie, wychodziłam jak mnie sami wyrzucali z domu.

W liceum, gdy już byłam w takim wieku, że interesowałam się płcią przeciwną, wpadłam w straszne kompleksy na punkcie swojej wagi. Widziałam, że koleżanki mają już chłopaków, często nawet nie pierwszych w życiu, a ja czułam, że nikt mnie nie zechce, bo jestem gruba (ważyłam wtedy jakieś 70 kg).

Miałam też inne problemy, np z nauką i z dogadywaniem się z ludźmi w klasie, jednak nie będę się bardzo rozpisywać, bo nawet bez wdawania się w szczegóły ten wpis będzie długi. Ważne, że cały ten stres sprawił, że zaczęłam jeść więcej słodyczy. Kieszonkowe, które wcześniej odkładałam na ciekawsze rzeczy, zaczęłam wydawać na słodkości, od których przez chwilę czułam się lepiej psychicznie, ale potem dopadały mnie wyrzuty sumienia. Wiedziałam, że przez to, że jem słodycze i unikam sportu, będę coraz grubsza i coraz "brzydsza", że nigdy nie będę mieć chłopaka i że będę wyśmiewana.

Potem wyjechałam na studia, zaczęłam się żywić sama i moja dieta jeszcze bardziej się posypała. Zwykle posiłki jadałam tanie i mało odżywcze, zapchałam się słodyczami. W-f był tylko przez jeden semestr, więc jeszcze bardziej przestałam się ruszać. Robiłam się coraz grubsza. Moja waga, wcześniej w tej górnej granicy normy, zmieniła się w nadwagę.

Szczęście w nieszczęściu było takie, że na drugim roku studiów zawaliłam i spadłam na rok niżej. Tam poznałam pewnego chłopaka, na potrzeby historii nazwę go Tomek. Z Tomkiem szybko się zaprzyjaźniłam i po jakimś czasie się w nim zakochałam. Początkowo byłam przerażona, ponieważ przez swoje kompleksy byłam pewna, że Tomek mnie odrzuci. Jednak pewnego dnia nie wytrzymałam i wyznałam mu, że chciałabym z nim chodzić, a on się zgodził.

Był to dla mnie szok, ale też duży zastrzyk pozytywnej energii. Dzięki wsparciu Tomka poczułam się lepiej, zaczęłam sobie lepiej radzić na studiach, nawet znalazłam pracę, żeby zdobywać doświadczenie, a wcześniej byłam tak przerażona tym, ze poza obowiązkowymi praktykami nie mogłam się zmusić, by spróbować jakąś znaleźć.

Jednak początek mojego związku z Tomkiem wcale nie sprzyjał mojej wadze. Wprawdzie zaczęłam się więcej ruszać, bo na randki chodziliśmy w różne miejsca, bywaliśmy na łyżwach czy basenie, spacerowaliśmy itp. Ale Tomek pochodził z bogatszej rodziny i stać go było, by zabierać mnie do różnych restauracji. Nauczył mnie nowych smaków, których nie potrafiłam się nauczyć przez dużo czasu, ale oboje mieliśmy problemy z hamowaniem się, często się napychaliśmy oraz piliśmy dużo alkoholu. Tyłam coraz szybciej, Tomek, który początkowo nie miał nadwagi, też zaczął tyć.

I do tej pory ta historia wpasowuje się w schemat "gruba, bo żre i się nie rusza". Jednak po jakimś czasie, gdy moja waga nas obojga dobijała do 90 na łebka, doszliśmy oboje do wniosku, że tak nie może być i czas się wziąć za siebie. Wykupiliśmy karnety na siłownię i zaczęliśmy oboje ćwiczyć, ograniczyliśmy alkohol do sporadycznych okazji. Byłam już bardzo przyzwyczajona do cukru, więc nie umiałam zrezygnować ze słodyczy, ale Tomek pilnował mnie, bym jadła ich małą ilość. Zainstalowaliśmy sobie nawet apki do liczenia kalorii.


Tomek zaczął tracić na wadze, ale na nie. Wprawdzie przestałam tyć, ale również nie mogłam schudnąć. Prawdopodobnie od ćwiczeń na siłowni zrobiły mi się mięśnie, więc straciłam trochę tłuszczu na ich rzecz, ale dalej miałam otyłość, a że waga nie pokazywała poziomu tkanki tłuszczowej i mięśniowej, tylko same cyfry, to wciąż czułam, że stoję w miejscu. Moja motywacja zaczęła spadać, zapominałam o liczeniu kalorii, znajdowałam wymówki, żeby nie ćwiczyć i w tajemnicy przed Tomkiem napychałam się słodyczami.

Dodam jeszcze, że widząc, że nie chudnę, próbowałam się przebadać. Poszłam do lekarza, dostałam do zrobienia pakiet badań w kierunku problemów z tarczycą i cukrem, jednak z badań wynikło, że jestem zdrowa.

Potem przyszedł 2020 rok i pandemia. Siłownię się zamknęły, mieliśmy plany, by ćwiczyć w domu (mieszkaliśmy już wtedy razem), albo chodzić biegać, ale nigdy nie udawało nam się robić tego regularnie. Waga dalej szła do góry, moja i Tomka znów też, bo też przestał się trzymać dobrych nawyków.

W 2021 roku zaczęłam nową pracę, gdzie po raz pierwszy miałam pakiet medyczny na prywatną opiekę zdrowotną. Postanowiłam wtedy wykorzystać ten pakiet do cna i zaczęłam się umawiać do wszystkich możliwych lekarzy.

Postanowiłam też po raz pierwszy udać się do dietetyczki, a ona zleciła mi powtórzenie badań. Jednak co istotne powiedział też, żebym zbadała sobie insulinę, bo mogę mieć insulinooporność. Przy wcześniejszych badaniach miałam sprawdzany tylko poziom glukozy, jednak nie insuliny (nie wiem czemu, nie znałam się na tym, więc nie wiedziałam, że to też powinno się zbadać). No i to okazało się strzałem w dziesiątkę, bo jak najbardziej okazało się, że tę insulinooporność mam.

Po uzyskaniu wyników badań udałam się do endokrynolożki. Przypadkiem wybrałam lekarkę, która okazała się jednocześnie ginekolożką. Wcześniej, oczywiście, chodziłam do ginekologa, ale zawsze mi mówił, że wszystko jest w porządku. Tymczasem ta lekarka, widząc, że mam IO i dopytując mnie jeszcze o sprawy ginekologiczne zleciła mi kolejne badania, z których wynikło, że mam też zespół policystycznych jajników.

Tu muszę wspomnieć, że zanim zaczęłam brać antykoncepcję, miałam bardzo długie, bolesne i nieregularne okresy, ale mój długoletni ginekolog na NFZ nie widział w tym żadnych problemów. Dopiero ona uświadomiła mi, że to nie jest normalne.

Dostałam leki na insulinooporność i PCOS. Wróciłam do ćwiczeń. Zaczęłam chodzić do dietetyczki i starałam się ograniczyć nie tylko słodycze, ale też węgle ogólnie. Chciałabym napisać, że to zmieniło moje życie i schudłam, ale tak nie było. Mimo tych wszystkich starań... Dalej tyłam.

Historia zatoczyła krąg. Widząc, że znów nie ma efektów, znowu siadła mi motywacja do ćwiczeń i diety. Zachowałam parę zasad, zaleconych przez dietetyczkę, np taki, że jak już nie mogę się powstrzymać i jem coś na słodko, to żeby robić to do posiłku, a nie pomiędzy oraz ograniczyłam picie zawierające cukier, ale zaczęłam znów jeść dużo makaronów i białego pieczywa, bo pełnoziarniste produkty nie smakowały mi aż tak bardzo. Ze wstydu przestałam też chodzić do dietetyczki. Moja waga dobiła do 120 kg.

Dopiero w 2023 roku znowu coś się zmieniło. Otóż zaczęłam się interesować tematem ADHD, ponieważ wyskakiwało mi w mediach społecznościowych coraz więcej postów na ten temat (np. były influencerki, które mówiły o tym, że okazało się, że mają ADHD i jak to się u nich objawia). Poczytałam na ten temat i doszłam do wniosku, że mogę to mieć (nie opisywałam tutaj aż tak dokładnie wszystkich swoich problemów psychicznych na przestrzeni lat, żeby nie wydłużać, ale zgadzało się naprawdę sporo rzeczy). Umówiłam się na diagnozę. Zrobiłam serię testów, przeszłam wywiad psychologiczny i okazało się, że faktycznie mam ADHD. Dostałam leki na ADHD i dopiero to okazało się kluczem.

Dzięki lekom na ADHD zaczęłam mieć w sobie więcej motywacji. Znowu zaczęłam ćwiczyć. Nie udało mi się wrócić do diety zupełnie pozbawionej węglowodanów prostych, ale zaczęłam się ogólnie znów zdrowiej odżywiać, jeść tych węglowodanów mniej, pamiętam o warzywach, rzuciłam słodycze, poza specjalnymi okazjami, ponieważ nie potrzebuję już cukru do poprawy nastroju.

W końcu zaczęłam chudnąć, ale bardzo powoli. Obecnie ważę 107 kg, więc dalej dużo za dużo, ale przynajmniej cokolwiek się rusza, a co najważniejsze, przestałam się poddawać. Poprawiłam jakość życia również na innych obszarach, ale to jest historia o byciu gdybym, więc nie będę się na tym skupiać.

I teraz najważniejsze. Organizm człowieka jest mocno powiązanym ze sobą mechanizmem. ADHD zwiększa ryzyko problemów hormonalnych. Problemy hormonalne, takie jak PCOS, sprzyjają insulinooporności. W dodatku ADHD niezdiagiagnozowane i nieleczone sprawiało, że miałam dużo różnych problemów psychicznych, przez które zajadałam stres słodyczami. ADHD sprawia też, że mam zaburzoną koordynację ruchową, dlatego tak kiepsko radziłam sobie w sportach, a jak pisałam na początku, w-f w formie, która była w moich szkołach i pewnie w większości innych polskich szkół, osoby takie jak ja zniechęcił do sportu. ADHD u mnie powoduje też wybiórczość pokarmową, dlatego niektórych potraw nie jem i nie zjem, chociaż, jak pisałam, mąż nauczył mnie nowych smaków. Ale wciąż są rzeczy, których nie wezmę do ust, choćby było to jedyne dostępne jedzenie.

Gdybym jako dziecko miała zdiagnozowane ADHD to radziłabym sobie lepiej w życiu, lepiej bym się czuła i potrafiła sobie lepiej radzić. Dzięki temu nie zajadałabym stresu słodyczami. Pewnie na problem polskiego w-fu niewiele by to pomogło, ale może czując się lepiej psychicznie nie dobijałyby mnie aż tak niepowodzenia na tym przedmiocie.

Z kolei gdyby wcześniej zdiagnozowano u mnie PCOS to mogłabym uniknąć insulinooporności, wiedząc o tym, że nie tylko słodycze mogą mi zaszkodzić.

Nawet jeśli koniec końców nie udałoby mi się być zupełnie szczupłą to może bym chociaż nie była aż tak otyła, jak byłam i jestem.

Niestety jest jak jest i teraz muszę sobie radzić z takim stanem, w jakim się znalazłam.

Natomiast mówiłam o tym, że jest powszechny hejt na osoby grube. Nie komentuję zwykle takich postów i komentarzy, bo wiem, że to nic nie da. Co z tego, że poprawiłam dietę i się ruszam, skoro dla internetowych hejterów dalej jestem leniem, który na pewno jest gruby, bo je tonę czekolady i spędza całe dnie na kanapie. Niby waga spada, no ale przecież powoli, to na pewno robię za mało. Jakbym faktycznie się starała to już bym nie była gruba, skoro jestem, to się nie staram.

Oczywiście wiadomo, że są na świecie osoby, które po prostu nie bardzo o siebie dbają. Sama mam takiego kolegę, który ma jeszcze większą otyłość niż ja, ale żywi się głównie zamawianym jedzeniem typu pizza, kebab i fast food, oraz nie uprawia żadnych sportów i mówi, że wie, że ma niezdrowy styl życia, ale go to po prostu nie obchodzi, bo to jego życie i najwyżej sam się pochoruje i umrze wcześnie. Ale on jest facetem, więc nie spotyka się z taką falą hejtu. A na kobiety spływa ona nieustannie.

A naprawdę sądzę, że dużo osób może być grubych z powodów niezdiagnozowanych chorób czy innych problemów, jak właśnie ADHD. A hejt na osoby grube sprawia, że tym bardziej źle się czują i tracą motywację, zajadają stres.

To, że Tomek zaakceptował mnie z moją wadą i zawsze mnie wspierał, bardzo mi pomogło. Nawet jak miałam problemu z motywacją to nigdy nie gadał bzdur typu "po prostu weź się w garść", tylko mi pomagał. Nawet jeśli bez leków i tak nie dawałam rady trzymać się nawyków, to przynajmniej próbowałam.

Co do ciałopozytywności to oczywiście próbuję schudnąć, żeby być zdrowsza, dłużej żyć i lepiej się czuć, ale dla Tomka byłam piękna w każdym rozmiarze i to też bardzo pomogło. Bo nie można dbać o swoje ciało, nienawidząc go.

Gdy nie znałam Tomka i patrzyłam w lustro, nienawidziłam swojego ciała. Teraz je kocham, mimo że na razie dalej jest grube. I z tej miłości chcę, żeby było zdrowe.

Nawet jeśli znowu stanie mi waga, albo przytyję, nie chcę się poddawać i chcę się zdrowiej odżywiać i ćwiczyć po to, żeby zadbać o to ciało. Ale żeby to zrozumieć potrzebowałam najpierw kogoś, kto nie będzie mnie utwierdzał w przekonaniu, że jest obrzydliwe i nie zasługuje na miłość, dopóki nie będzie szczupłe.

Przepraszam za długość wpisu. I tak skracałam wszystko, jak mogłam, ale jak widzicie historia jest rozwlekła.

Cały świat

Skomentuj (59) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 37 (79)
poczekalnia

#91263

przez ~Korposzczurka ·
| było | Do ulubionych
Będzie o kilku piekielnościach, które się łączą ze sobą.

Na początek wyjaśnienie.

W czasach studiów licencjackich zaczęłam praktyki w jednej firmie. Firma ta oferowała jako bonus HO (to było przed covidem, więc zanim tam trafiłam to nie wiedziałam nawet, że można pracować z domu). Przy czym pracownicy na etacie mieli jakąś małą liczbę HO, coś w stylu 2-3 dni w tygodniu (nie pamiętam co), a studenci i inni zleceniowcy (zatrudnieni przez agencję pracy, bo sama firma dawała umowy zlecenia tylko studentów) mieli HO 3 razy w tygodniu, a jak ktoś się dogadał z menedżerem, to mógł na jakiś czas mieć nawet 100% HO (ja np. tak robiłam jak byłam lekko chora i miałam możliwość pracować, bo żal mi było tracić pieniądze). Na magistrkę poszłam zaocznie, bo bardziej mi się opłacało płacić za studia i więcej zarabiać, niż dalej pracować tylko po kilka-kilkanaście godzin w tygodniu w przerwach między zajęciami.

Broniłam się w 2020 roku. Bardzo chciałam dostać w tej firmie etat i liczyłam na to, bo pracowało mi się świetnie, a także dobrze sobie radziłam, menedżer był zadowolony, niby cud miód malina. Ale to, że wybuchła pandemia pokrzyżowało moje plany, ponieważ firma bała się wtedy, że przez covid straci dużo pieniędy i zamrozili zupełnie etaty (była to decyzja szefostwa "z góry" z innego kraju). Mój manadżer nie mógł mnie zatrudnić, nawet jakby chciał, nie mogłam też się zaturnić przez agencję na zlecenie, ponieważ to również zostało zablokowane, mało tego, dużo osób na zleceniu miało nieprzedłużane umowy, mimo że dobrze pracowali. Cała ta sytuacja była pierwszą piekielnością. Ogólnie w firmie działy się też inne dziwne rzeczy, które mnie nie dotyczyły, np. wymagano u pracowników etatowych brania 1 dnia w tygodniu urlopu, nie pamiętam już skąd ta decyzja (też się to wiązało z jakimiś oszczędnościami, ale nie pamiętam o co chodziło) i wiem, że zmuszanie ludzi do wybierania urlopu jest teoretycznie nielegalne, ale mnie to nie dotyczyło, więc się nie odzywałam, ale wiem, że ludzie w ten sposób pomarnowali urlop na siedzenie w domu, opróćz paru spryciarzy, którzy pobrali kilkumiesięczne L4 psychiatryczne.

Jednak przede wszystkim przytoczyłam tę historię dlatego, żebyście zrozumieli, że od początku swojej pracy zawodowej byłam mocno przyzywczajona do pracy na HO. Po zakończeniu praktyk początkowo miałam problem ze znalezieniem pracy jakiejkolwiek, bo wiele firm zamroziło etaty. Po kilku miesiącach zaczęłam pracę nie w zawodzie, dosyć prostą i słabo płatną, ale poza kilkoma pierwszymi dniami, gdzie byłam przyuczana do obowiązków, mogłam znów pójść na full HO, bo covid dalej szalał. Przepracowałam tam prawie rok, w międzyczasie szukając pracy w zawodzie i w końcu trafiłam do firmy, w której pracuję teraz i z którą łączą się kolejne piekielności.

Zacznę od tego, że samą pracę (obowiązki, ludzi, benefity) bardzo lubię i pracuje mi się tutaj dobrze. Nie chciałabym tego zmienić. Firma ta jednak mieści się w innej części miasta, niż mieszkam i dojazdy zajmują mi bardzo dużo czasu, a dodatku pracujemy 8-16, więc trzeba dojeżdżać akurat wtedy, kiedy robi to większość ludzi i ulice są zakorkowane.

W początowym okresie mojej pracy firma nie wymagała chodzenia do biura, chyba że dany dział wykonywał jakieś procesy, których nie dało się wykonać inaczej. Nie będę się wdawać w szczegóły o tych procesach, bo nie jest to ważne. Niemniej faktycznie część osób z mojego działu musiała przyjeżdżać raz na jakiś czas do biura, by zrobić coś, czego nie mogli robić z domu. Był jeden proces, który wymagał czyjejś obecności w biurze przynajmniej raz na tydzień, ale po prostu osoby, które go robiły, wymieniały się robotą. W jednym tygodniu przyjechał ktoś, w innym ktoś inny itd. Ja na początku wykonywałam prostsze procesy, ale po jakimś czasie zostałam przyuczona do tego i również musiałam pojawiać się czasem w biurze. Była to dla mnie niedogodność, ale do przeżycia.

Jednak po jakimś czasie mądre głowy u góry uznały, że zagrożenia covidem już nie ma i wprowadzają hybrydówkę (tu zaznaczę, że znów chodzi o górę całej firmy, czyli szefostwo z zagranicy). Obowiązkowo już każdy musiał się stawić raz na tydzień w biurze, identyfikator rejestrował odkliknięcia. Niektóre osoby, nie tylko z mojego działu, które miały do biura bardzo daleko, np były spoza miasta, odeszło.

Firma co jakiś czas przeprowadza ankiety "zadowolenia z pracy". Z ankiety przeprowadzonej po wprowadzeniu hybrydówki jednoznacznie wynikło, że ludzie nie są zadowoleni z obowiązkowego biura. Co zrobiła "góra"? Opublikowała na intranecie post o tym, że są bardzo zdziwieni wynikami i się tego nie spodziewali i na tym temat się zakończył, tj hybrydówka została.

No ok, żyliśmy tak sobie przez jakiś czas, aż w tym roku góra uznała, że czas na zmiany i teraz wchodzi 2 dni z biura. Kolejna ankieta, kolejne głosy niezadowolenia, kolejne zdziwienie góry i kolejne nic więcej.

Co więcej, w niektórych innych krajach, w których są oddziały firmy, wprowadzono aż 3 dni z biura i w Polsce martwimy się, że nas to też czeka. Kolejne osoby rezygnują, albo mają taki zamiar, ale co z tego, jak firma ma to gdzieś. Sama się zastanawiam nad zmianą, mimo że naprawdę lubię inne aspekty tej pracy. I to jest właśnie kolejna piekielność.

A trzecią piekielnością, taką wisienką na torcie, jest podejście kilku rodzynków. Otóż gdy ogłoszono, że będą wprowadzane 2 tygodnie z biura, koleżanka z działu wysłała nam jako ciekawostkę stronę firmy na GoWorku. Okazało się, że ktoś (kto wie, może nawet ona, ale się nie przyznała) opublikował tam opinię, która krytykowała zachodzące zmiany. Z ciekawości śledziłam potem wątek, nawet sama dodałam króki komentarz, popierający tamtą wypowiedż. Link rozszedł się po kilku działach i sprawa zaczęła być szeroko komentowana. Niektórzy się nie udzielali, pojawiły się inne głosy niezadowolenia, ale pojawiły się też komentarze w takim tonie: Narzekacie, a kiedyś była tylko praca z biura i jakoś wam to nie przeszkadzało. Ale super, że będzie tyle biura, w biurze pracuje się lepiej (tu zaznaczę, że poza początkowym okresem mojej pracy, gdy jeszcze były obostrzenia covidowe, każdy mógł przychodzić do biura ile chciał, pod warunkiem, że to był ten minimum 1 dzień w tygodniu, ale jak ktoś miał ochotę to mógł nawet wszystkie 5, więc to nie był PRZYMUS 4 dni HO). Jak wam nie pasuje, to się zwolnijcie. Roszczeniowe milenialsy tylko by chciały benefitów (to ostatnie nie takimi słowami, ale taki był wydźwięk). Na moją delikatną próbę dyskusji (napisałam do jednej z osób, która pisała o tym, że kiedyś było full biuro i nikt nie narzekał, że ja akurat nigdy tak nie pracowałam) posypały się na mnie takie obelgi, że część z komentarzy została potem zdjęta przez administację serwisu. Ale generalnie dowiedziałam się, że jestem leniwa, roszczeniowa i że nie poradzę sobie w życiu, bo teraz większość firm wraca do pracy z biura i mam zamknąć gębę i się nie odzywać. Więc zamknęłam gębę, bo nie było sensu dyskutować na takim poziomie.

Nie wiem co się teraz dzieje w tym wątku, bo przestałam go śledzić, jednak dzisiaj przypadkiem mi się przypomniał, stąd w ogóle moja historia. Dziękuję, to na tyle, pożaliłam się. :)

korporacja

Skomentuj (7) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 4 (36)
poczekalnia

#91265

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Miałam bardzo nieprzyjemną sytuację. Nie wiem kto wyszedł na piekielnego, ja czy druga osoba. Trochę nie umiem ocenić czasem niektórych sytuacji czy określić swojego postępowania, dlatego chcę żeby ktoś mi odpowiedział czy wyszłam na totalnego "ch*ja". Pracuje w takim miejscu, gdzie żeby pójść do toalety trzeba przejść się do pobliskiego Maka. Przycisnęło mnie niestety w godzinie szczytu, kolejka do damskiego dość długa, ale stoję a przede mną 3 dziewczyny. Nagle pojawił się młody ojciec z dziewczynką na rękach i pyta się czy do damskiego taka długa kolejka, wszyscy mówią, że tak. Ok, ojciec najpierw wszedł do męskiego,
chwilę później wyszedł i coś wymamrotał. Zrozumiałam, że zdecydował się jednak wejść z córką do damskiego bo stanął w kolejce za mną a nie przy drzwiach do męskiej toalety. Jako, że czas leciał a ja na przerwie za długo być nie mogę to kiedy chłopak wyszedł z męskiego postanowiłam opuścić kolejkę do damskiego i skorzystać z męskiego. Szybko się prześlizgnęłam bo sytuacja niekomfortowa, ale nie miałam wyboru bo czas gonił a do damskiego nic się nie ruszyło. Wchodzę do kabiny i słyszę jak ojciec do mnie krzyczy że "ładnie", że on z dzieckiem stoi a ja się wpycham. Powiedziałam mu, że nie wiedziałam, że chce tu wejść. Po tym jak wyszłam powiedziałam, że nie wiedziałam, że chce do męskiego a on "No tak, tak sobie dla zabawy stałem w kolejce" wkurzyłam się i już ostrzejszym tonem powiedziałam, że nie wiedziałam, chciałam wytłumaczyć sytuację, ale trzasnął przede mną drzwiami. Teraz pytanie, czy wyszłam na chama? Z jednej strony jak ochłonęłam to doszło do mnie, że zachowałam się źle, z drugiej naprawdę wydawało mi się, że zdecydował się na damską kabinę i nie wepchnelam się przed niego specjalnie. Niech ktoś podzieli się swoją szczerą opinią bo mam wyrzuty sumienia.

McDonald's

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 3 (35)
poczekalnia

#91252

przez ~Adamuszatorka ·
| było | Do ulubionych
Mieszkam w USA juz od kilku lat, w zwiazku z tym, mam juz troche znajomych i udalo mi sie zaaklimatyzowac. Jak wiadomo, Amerykanie sa znani z glupoty i z nazywania swoich dzieci glupimi imionami, ale pewna [M]adeczka ostatnio mnie wyjatkowo zaskoczyla.
Moja corka zaprzyjaznila sie z dziewczynka o imieniu Serenity (corka M), imie niespotykane, ale w moim mniemaniu calkiem ladne. Jak sie okazalo, M ma jeszcze 4 innych dzieci I Serenity to zdecydowanie najnormalniejsze imie w porownaniu z innymi. Otoz trzech synow nazwala Thor, Odin I Mjølnir z tym, ze Mjølnir wymawia jak "żolnar" i z kazdym sie wykloca, iz jest to poprawna wymowa tego slowa...
Jej druga corka ma na imie Chaneldior, pisane razem i na dodatek wymawia "czaneldioh" bo twierdzi, ze to francuska wymowa...
Wiekszosc osob, ktore tu poznalam to naprawde fajni, inteligentni ludzie, ale od czasu do czasu spotykam takie ananasy i niestety to wlasnie oni robia reklame dla swojego kraju...

Usa

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 28 (62)
poczekalnia

#91244

przez ~Lokatorka ·
| było | Do ulubionych
Przeglądając Piekielnych trafiłam na historię o trzymaniu rzeczy na klatce schodowej https://m.piekielni.pl/91224
I natchnęło mnie to do napisania o własnej sytuacji, chociaż nie jest ona aż tak piekielna. Ale użytkownicy tego portalu często mogą poratować radą.

Jakiś czas temu zamieszkałam w nowo wybudowanym bloku. Klatka schodowa ma kształt litery L. Winda i schody znajdują się na krótszym boku tego L, również na krótszym boku na każdym piętrze są dwa mieszkania. Na dłuższym boku L są trzy mieszkania i komórki lokatorskie. Oba boki L są rozdzielone drzwiami.

Ja mieszkam na dłuższym boku L. Mieszka tam również rodzina z dzieckiem, a trzecie mieszkanie wciąż stoi puste.

Od samego początku sąsiedzi zostawiali rzeczy na korytarzu, pomiędzy swoim mieszkaniem a komórkami. Najpierw był to tylko wózek dziecięcy. W zimie do wózka dołączyły sanki. Na wiosnę sanki zostały zastąpione mini rowerkiem. W następnym roku cykl się powtórzył.

Na początku nie chcieliśmy sąsiadom zwracać uwagi, ponieważ głupio zaczynać mieszać w jakimś miejscu od zwad sąsiedzkich. Poza tym póki się meblowaliśmy to czasem sami musieliśmy coś zostawić na korytarzu, zwykle jakieś śmieci, pudła itp., które wyrzucaliśmy na po paru godzinach albo maks na następny dzień, ale mimo wszystko wiedzieliśmy, że nie powinniśmy byli, tylko jak człowiek się rozpakowuje i jest zmęczony to ciężko mu co chwila latać do śmietnika z każdym kolejnym pudłem.

W którymś momencie w zimie na tablicy ogłoszeń administracyjnych pojawiło się ostrzeżenie od administracji, że klatka to nie przechowalnia i wszystkie rzeczy mają być usunięte. Prawdopodobnie ostrzeżenie było bardziej wycelowane w sąsiadów z parteru, którzy również w tamtym czasie regularnie przetrzymywali na korytarzu sanki. Tamci sąsiedzi z dołu usunęli swoje rzeczy, ale ci z mojego piętra nic sobie nie robili z ostrzeżeń.

Myślałam o tym, by napisać do administracji skargę, ale mąż powiedział, że lepiej nie robić sobie tak szybko wrogów (gdyby ktoś na nich doniósł, naturalnie podejrzenie padłoby na nas, skoro na naszym boku L nikt inny nie mieszka, a drugi bok jest odgrodzony drzwiami). Wobec tego nic nie zrobiłam.

Ostatnimi czasy zauważyłam, że sąsiedzi do ściany na klatce przywiercili sobie coś (nie wiem jak to nazwać, uchwyt?) do którego przyczepiają ten dziecięcy rowerek, żeby nikt im nie ukradł albo nie mógł przestawić. Nie podoba mi się, że dalej traktują klatkę jako swoją komórkę na rzeczy dziecięce, a jeszcze bardziej nie podoba mi się, że naruszyli część wspólną, montując coś na klatce. I chętnie bym napisała do administracji, ale znowu... Mąż mówi, poczekajmy, aż czymś bardziej nam podpadną, a nie róbmy sobie tak od razu wrogów.

Wiem, wspominałam, że sami trzymaliśmy czasem pudła na klatce w początkowym okresie mieszkania, ale już tak nie robimy. Zdajemy sobie sprawę, że zagracanie klatki może mieć tragiczne konsekwencje, jeśli będzie musiała ingerować straż pożarna czy inne służby.

Jak myślicie, powinnam jednak napisać do administracji?

Blok

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 16 (38)

Podziel się najśmieszniejszymi historiami na
ANONIMOWE.PL

Piekielni